Ta strona korzysta z technicznych i przyswajalnych plików cookie oraz plików cookie stron trzecich użytkownika w formacie grupowym, aby uprościć nawigację online i chronić korzystanie z usług. Aby dowiedzieć się więcej lub odmówić zgody na użycie jednego lub dowolnego z plików cookie, kliknij tutaj. Zamknięcie tego banera, przeglądanie tej strony lub kliknięcie czegokolwiek będzie traktowane jako wyrażenie zgody na wykorzystanie plików cookie.

Zamknij

Order of Malta

News

Transport leków do Lwowskiego Szpitala Klinicznego

13/03/2022 


W ostatni piątek oddział Krzeszowice zorganizowała transport 5,5m3 leków i opatrunków, o łącznej wartości około 30k zł. Dary zostały przekazane Lwowskiemu Szpitalowi Klinicznemu. Transport został zorganizowany we współpracy z oddziałem Kraków. Poniżej zamieszczamy relację jednego z naszych ratowników.

“Do transportu zaczęliśmy się przygotowywać w piątek(04.03) po południu, czyli dosłownie tuż po tym jak wróciliśmy z poprzedniego transportu. Ciągle otrzymujemy dary od osób które chcą pomóc, więc wiedzieliśmy że do kolejnego piątku, będzie tego dość dużo i mówiąc w prost, będzie z czym jechać. Od razu zakładaliśmy że musimy jechać w piątek/sobotę, bo każdy z nas przecież w tygodniu pracuje. Pakowanie zaczęliśmy w zasadzie już w środę wtedy przywieźliśmy pierwszy transport leków od naszych przyjaciół z Maltańska Służba Medyczna Kraków. W środę też dostałem telefon, od Ukrainki z Krakowa, szukała kogoś kto jedzie do Lwowa, bo chciała przekazać kluczę od mieszkania komuś, telefon zastał mnie na uczelni (jeszcze studiuje – na szczęście już ostatni semestr), wyszedłem z zajęć wiedziałem, że to coś pilniejszego. Dziewczyna dostarczyła kluczę do nas na punkt medyczny na dworcu w Krakowie. Drugi transport był w czwartek. Razem z nimi prowadzimy punkt medyczny na dworcu w Krakowie. Tam dużo osób też przynosi różne materiały opatrunkowe i leki, przynoszą tego tak dużo, że wiedzieliśmy że nie wykorzystamy tego tu na miejscu, ale wiedzieliśmy też gdzie to się przyda i kto to wykorzysta 😉 . Skontaktowaliśmy z ojcem Grzegorzem ze Złoczowa, czy przywieźć im więcej leków ( to właśnie pijar ojciec Grzegorz, organizował ostatni transport (04.03)) powiedział że na razie nie potrzebuje więcej. Skontaktowaliśmy się więc z Szpitalem Klinicznym we Lwowie i tu pojawił się pierwszy problem, nikt z nas nie mówi po ukraińsku, a Pani która odebrała telefon, nie mówi po angielsku. Na szczęście, znalazła koleżankę która troszkę mówiła po polsku. Udało nam się ustalić jakie są potrzeby szpitala. Przekazaliśmy im też informację, że przyjedziemy do nich karetką, więc możemy zabrać do Polski jakąś osobę chorą. Pani bardzo się ucieszyła i powiedziała że czekają na nas. W czwartek po powrocie z dworca w Krakowie, rozpoczęliśmy pakowanie. W sumie to nie było w czwartek, bo wróciliśmy po 1:00 w nocy, więc w piątek rozpoczęliśmy pakowanie, tak żeby o 16:00 jak będziemy z Jaśkiem po pracy karetka była już gotowa do wyjazdu. O 16:30 pojawiliśmy się w biurze, spakowaliśmy pozostałe rzeczy (głównie koce, pościel, poduszki) tak żeby wykorzystać jak najwięcej miejsca) i wtedy dostaliśmy telefon z Lwowa. Pani powiedziała, że czekała na nas całą noc, ale nas nie było. Okazało się, że jednak nie do końca się zrozumieliśmy ustalając datę przyjazdu, ale jak powiedzieliśmy Pani że właśnie do nich wyjeżdżamy to była zachwycona więc w drogę, z przedziałem medycznym wypakowanym pod sufit i 2l kawy w termosie, wszakże długa noc przed nami 🙂
 

Pierwszy cel podróży BP w Rudnie. Zatankowaliśmy i wjechaliśmy na autostradę, niestety na wysokości Balic zaświecił się nam Check Engine :O i samochód wszedł w tryb awaryjny. Mówiąc bardziej po ludzku wyłączył turbinę i auto straciło całą dynamikę i rozwijało prędkości max 100km/h (i to z trudem). Na MOP w Kłaju mieliśmy się spotkać z grupą osób z Krzeszowic, które również organizują transporty do Ukrainy, więc dogadaliśmy się, że pojedziemy razem. Po szybkie rozmowie z Jaśkiem, stwierdziliśmy że jedziemy dalej, bo we Lwowie kolejną noc na nas czekają i nie możemy ich zawieść. Dojechaliśmy na MOP i spotkaliśmy się z resztą grupy, okazało się że jeden z kierowców jest mechanikiem i szybko zdiagnozował problem. Z króćca zsunął się wężyk od podciśnienia sterującego turbiną. Problem udało się naprawić w 2min i mogliśmy jechać dalej.
Kolejny postój był na BP w Jarosławiu (nie, nie reklamujemy tej sieci stacji, po prostu mamy ich kartę paliwową do karetki). Zatankowaliśmy do pełna (w Ukrainie na stacjach brakuje paliwa, a w szczególności diesla, więc trzeba jechać z pełnym bakiem).

Następnie pojechaliśmy na przejście w Korczowej. Po około 30 min odprawiliśmy się po stornie Polskiej i pojechaliśmy na stronę Ukraińską, niestety tu już spędziliśmy około 1h( wiem że to i tak nie dużo). Po przekroczeniu granicy, naszym oczom ukazał się widok, który znaliśmy tylko z TV. Setki kobiet z dziećmi czekających na 10 stopniowym mrozie, po kilka godzin, aby uciec przed wojną. Dziesiątki wolontariuszy w namiotach rozdający ciepłe jedzenie, koce, ubrania i kilkunastokilometrowy korek samochodów czekających na odprawę.

Po drodze spotkaliśmy też kolumnę wozów strażacki przekazanych przez Polskę.

Przemierzając kolejne kilometry ( a mieliśmy ich do pokonania około 70) dróg naszych wschodnich sąsiadów w oczy rzucało się kilka rzeczy. Po pierwsze ciemno, oświetlenie uliczne na wsiach i małych miasteczkach było wyłączone, działały tylko lampy oświetlające przejścia dla pieszych. Po drugie stacje paliw na tablicach wyświetlały 0.00 (brak paliwa), a i tak była to rzadkość częściej spotykaliśmy stacje które po prostu były zamknięte, tam nie świeciło się ani w środku, ani tablica z cenami. Po trzecie, barykady, barykady i więcej barykad. Betonowe zapory, stalowe zapory przeciwpancerne, bunkry i stanowiska strzeleckie z worków z piaskiem. Na każdym większym skrzyżowaniu stała policja z wojskiem i kontrolowała przejeżdżające samochody. Przed samym Lwowem nasi towarzysze odłączyli się od nas, pojechali oni zawieźć dary dla zakonników, którzy następnie zabiorą je do wschodnich rejonów Ukrainy, Charkowa, Czernichowa, Mariupola. My skierowaliśmy się do centrum Lwowa. Kolejny punkt kontrolny przed mostem, ale dużo, dużo większy.


We Lwowie oświetlenie uliczne się świeci, w domach i blokach już nie, a na ulicach tylko wojsko z długą bronią, wszak mamy godzinę policyjną. Chwila rozmowy z Jaśkiem, mówi że zrobił sobie paszport, po to że chciał jechać do Lwowa, umawiał się z kolegą, że po świętach, potem mu parę rzeczy wypadło. Powiedział że inaczej sobie wyobrażał ten wyjazd.

Około 1 w nocy byliśmy pod szpitalem, zadzwoniliśmy do tej Pani z którą wszystko ustaliliśmy. Powiedziała żebyśmy poczekali przed wejściem to ktoś po nas przyjdzie. Był czas chwilę się porozglądać. Przed wjazdem betonowe zapory, w oknach szpitala worki z piaskiem. Wyszedł do nas Pan ochroniarz z bronią, chyba już nas te widok nie zdziwił, częściej widzieliśmy tam ludzi z bronią niż bez. Pan powiedział, że musimy inaczej wejść, ale to on nam pokaże, ze względu że w karetce mieliśmy tylko miejsce z przodu, Jasiek poszedł z innym Panem przez szpital, a ja pojechałem z Panem z ochrony. Jechaliśmy drogą pod prąd, bo tak było najszybciej, a i tak jest godzina policyjna i na drogach pusto. W 30 min rozpakowaliśmy wszystkie dary. Pan zaproponował kawę, zgodziliśmy się, byliśmy już jednak dość zmęczeni, przecież dzień wcześniej pakowaliśmy te dary do 2 w nocy, a o 7 musieliśmy już zacząć pracę. Do kawy dostaliśmy kanapki z kiełbasą i ogórkiem kiszonym, przypomniał mi się smak dzieciństwa. Kawa natomiast była rewelacyjna, nie wiem czy mieli tak dobry gatunek, czy po prostu kwestia emocji i zmęczenia. Porozmawialiśmy chwilę z Panem, który był (chyba) szefem ochrony. Zapytaliśmy go, co z tymi ludźmi których mieliśmy wziąć, zadzwonił gdzieś i powiedział nam że byli przygotowani na wczoraj, ale że nas nie było, bo się nie zrozumieliśmy, to oni już jakoś wyjechali. Na pożegnanie umówiliśmy się, że jak to wszystko się skończy to zobaczymy się w Lwowie, już może nie koniecznie tylko na kawie 😉

Zadzwoniłem jeszcze do tej Ukrainki z Krakowa której klucze miałem, poprosiła mnie, żebym zostawił je komuś w szpitalu i wziął numer od tej osoby. Dogadałem się z Panem z ochrony, że on je weźmie i przechowa, zostawił mi on swój numer który przekazałem właścicielce kluczy.

Skoro wracając mieliśmy 3 wolne miejsca w tym jedno leżące, postanowiliśmy jechać pod dworzec we Lwowie i zabrać kogoś. Tam też byliśmy umówieni z resztą ekipy. Przed dworcem dziesiątki osób grzało się prze metalowych beczkach w których palili kartony. Do około kilkanaście namiotów Czerwonego Krzyża, w namiotach przechowywane dary (jedzenie, chemia, ubrania, koce). W innych wolontariusze gotują jedzenie. Dookoła namiotów, śpią ludzie. Tym nie udało się dostać do środka dworca i przespać tam. Rozłożyli oni swoje prowizoryczne posłanie na ziemi, przykryli się czym mieli i w temperaturze -10 stopni poszli spać. W między czasie przyjechała reszta ekipy mieli oni jeszcze dary dla Czerwonego Krzyża, pomogliśmy im je wypakować i zanieść. Wziąłem kartony z chlebem i udałem się do namiotu-kuchni. W środku pewne zaskoczenie, bo słucham rozmów wolontariuszy i słyszę że mówią po polsku. Okazało się, że to wolontariusze Caritasu, przyjechali gotować obiady tu na miejscu, gdzie są najbardziej potrzebne. Gdy nasze auta były już w 100% pustę, zaczęliśmy zabierać ludzi do Polski. Łącznie mieliśmy 27 miejsc. Zabraliśmy starszą Panią z córką w ciąży, matkę z czwórką dzieci ( 2 dzieci było jej, 2 była innej kobiety, kobiety która postanowiła zostać i pomagać), chłopaki skupili się na wybraniu kolejnych osób najbardziej potrzebujących ( każdy tam był potrzebujący, ale mieliśmy tylko 27 miejsc, chcieliśmy wziąć, te osoby którym będzie ciężko w zatłoczonym pociągu.) Dogadaliśmy się z lokalną koordynatorką Czerwonego Krzyża Jarką, że skoro my mamy miejsce leżące to możemy zabrać kogoś niepełnosprawnego, im będzie ciężko dostać się do pociągu, więc być może jesteśmy dla nich jedyną nadzieją. Poszliśmy więc szukać kogoś, na dworcu.

 

Na dworcu, pierwsze nasze zdziwienie, tam też jest zimno, może nie tak jak na zewnątrz, ale temperatura też bliska 0 stopni. Spotkaliśmy tam kilku niepełnosprawnych którzy chcieli uciekać do Polski, ale w konkretne miejsca, nie mogliśmy im wytłumaczyć, że jak zawieziemy ich do Krakowa, to wsiądą w dowolny pociąg odjeżdżający co godzinę i dostaną się tam gdzie trzeba. Nie mogli zrozumieć, że pociągi są często, że ktoś im w Polsce pomoże, że nie będą marznąć na dworcu, bali się tak bardzo że nie zdecydowali się jechać z nami. W końcu, jeden z wolontariuszy podszedł do nas i powiedział nam, że znaleźli kogoś kto chcę gdziekolwiek do Polski, byle być bezpiecznym, nie ma tam nikogo, więc nie ma znaczenia dla nich gdzie pojadą. Podeszliśmy we wskazane miejsce. I… cholera jest dwóch niepełnosprawnych którzy chcą jechać, Pan około 30-40 lat sparaliżowany od pasa w dół, z opiekunką (może żona, nie wiemy). I małżeństwo około trzydziestki z 11 letnią córką z porażeniem mózgowym. Szybka rozmowa z Jaśkiem, jak my ich weźmiemy, kogo wybrać ? Telefon do chłopaków z ekipy, mają jeszcze 2 miejsca, mówię to już nie macie wsadzimy wam Panią z niepełnosprawnym panem. Usłyszałem jasne, ale my wózka nie zmieścimy. Powiedzieliśmy, że go upchniemy, nie wiem jeszcze jak, ale to zrobimy. Najwyżej rozkręcimy do pojedynczych śrubek i będziemy się martwić w Polsce 😉 . Spakowaliśmy się do samochodów, i w drogę. Była coś około 4-5 rano, jak się później dowiedzieliśmy z radia, we Lwowie trwał wtedy alarm bombowy.

Wyjeżdżając jeszcze tylko kontrola na punkcie kontrolnym i w drogę do Medyki ( czemu Medyki ? Część osób chciała wysiąść w Przemyślu). Na granicy poszło szybko sprawnie, że wszystkimi autami po za naszym. Pan który z nami jechał nie miał dokumentów pozwalających mu opuścić kraj jako opiekun dziecka niepełnosprawnego. Pani strażniczka graniczna, mówi w prost, Pan musi zostać i nie ma dyskusji. Zapada decyzja że wysiadają wszyscy, że on żony nie zostawi samej, ona mówi że sobie sama z córką nie poradzi i go potrzebuje. Jest 7:00 rano, -10 stopni C, a do stacji kolejowej z której można wrócić do Lwowa 5,5km, czyli ponad godzina na mrozie z 11 letnim niepełnosprawnym dzieckiem, a co dalej kolejne godziny na dworcu, też pewnie na zimnie. Nie rozumiemy tej decyzji z Jaśkiem, nie zgadzamy się z nią, chociaż nie jest to nasz decyzja. Podeszliśmy do Pani strażniczki, nie chcemy jej przekonywać żeby go puściła, rozumiemy że taki jest przepis, prosimy ją tylko o jedno, przekonaj matkę żeby jechała. Nie wiem ile ta Pani zrozumiała co do niej mówimy, ale na pewno zrozumiała co od niej oczekujemy. Wyszła z budki i porozmawiała chwilę z nimi, wytłumaczyła matce dziecka, że w Polsce jej pomożemy, że nie będzie sama, żeby ratowała siebie i córkę i jechała. Zapada decyzja Pan wraca do Lwowa, a matka z córką jadą z nami. Zatrzymaliśmy strażniczkę i z łzami w oczach podziękowaliśmy jej że ich przekonała, my nie dalibyśmy radę. Nasi pasażerowie przepakowali się, bo mieli wspólną torbę i pożegnali się. My pożegnaliśmy sie z Panem, obiecaliśmy że zaopiekuje się ktoś u nas jego żoną i powiedzieliśmy mu że będzie dobrze i zarówno on jak i jego żona dadzą radę.

Przekroczyliśmy następnie Polską granicę. Jest znów 7 rano, mimo że na granicy spędziliśmy godzinę, heh zmiana strefy czasowej, telefon robi to automatycznie i można się zdziwić 😉 . Nasze busy pojechał wysadzić, osoby które chciały dostać się do Przemyśla. My wzięliśmy Panią do McDonalda. Jako że nie rozumiemy ukraińskiego, nie udało się dogadać co Pani by chciała zjeść. Dogadaliśmy się tylko, że kawa ma być z mlekiem 😉 Kupiliśmy jej więc taki sam zestaw jak sami jedliśmy (mam nadzieje że jej smakował) a dziecku HappyMeala ( niezbyt trafiona nazwa w takiej sytuacji). W między czasie korzystając z google translatora dowiedzieliśmy się, że Pani ma jeszcze syna który utknął z babcią ( mamą męża w Sumach), oraz że jej mama już dostała sie do Polski 3 dni temu, ale niestety ma wyłączony telefon. Sama Pani wraz z mężem i dziećmi przed wojną mieszkała 200m od mostu w Geniczesku, który został bohatersko wysadzony, aby powstrzymać rosyjskich najeźdźców.

Po śniadaniu wsiedliśmy do auta, a ja zacząłem organizować miejsce dla Pani z dzieckiem, szybki telefon do Mateusza z parafii MB Ostrobramskiej na ul Meissnera w Krakowie ( Mateusza poznałem podczas wcześniejszego transportu, przez przypadek zabrałem jego radiotelefon i zdzwanialiśmy się zęby mu oddać. Powiedział nam wtedy, że on zajmuje się organizacją noclegów dla uchodźców i jakby co to żeby do niego dzwonić, chyba nie wiedział w co się pakuje bo od tego czasu dzwonie do niego prawie codziennie, w tym w sobotę o 7:30 rano ). Rozmowa była krótka i na temat, przeprosiłem go, że dzwonię tak wcześnie i powiedziałem że szuka 2 miejsc dla Pani z niepełnosprawnym dzieckiem. Usłyszałem 2 pytania, za ile będziecie i czy może być pod Krakowem. Ustaliliśmy szczegóły i Mateusz rozpoczął poszukiwania.

Po 2h jak byliśmy na MOP w Kłaju, akurat zadzwonił Mateusz, że siostry ze Zgromadzenia Sióstr Kanoniczek św. Ducha de Saxia, mogą przyjąć tą panią z dzieckiem. Wyciągnęliśmy więc wózek Pana, który jechał w innym busie i przełożyliśmy go do innego busa w miejsce po osobach wysadzonych w Przemyślu i sami odbiliśmy na Niepołomice i następnie Proszowice. Tam zostawiliśmy Panią pod świetną opieką sióstr i wróciliśmy do Krzeszowic. Do Krzeszowic dotarliśmy na 13:00, 21 godzin po wyjeździe. W międzyczasie, dostaliśmy informację, że Pan na wózku z opiekunką chcieliby dostać się do Niemiec, na szczęście okazało się że organizacja @Fire jedzie do nas właśnie z transportem darów i może zabrać kogoś w drogę powrotną, więc i to udało się zorganizować.

Na koniec kilka słów, dlaczego o tym piszę, czy to chodzi o to że chcę się pochwalić ? Nie, wszak piszę to “anonimowo” ( tak wiem, że Krzeszowice są tak liczne, że każdy wie, że ja to ja ) chociaż pieczątkę w paszporcie pewnie kiedyś dzieciom czy wnukom pokaże. Piszę to, żeby was zachęcić do pomocy, bo ogrom pracy przed nami. Kolejny transport przed nami, ustaliliśmy to tym raz jeszcze przed wyjechaniem w piątek. Dziś spadły bomby pod Lwowem, nie wiadomo jak długo będziemy mogli jeszcze tam jechać, więc czasu jest mało, dlatego PROSZĘ WAS POMÓŻCIE. Dodatkowo piszę, to bo pomaga mi to poukładać sobie to wszytko w głowie, bo wydarzenia te niosą ogrom emocji.”